Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce. Zrozumiałem.
Gorzów Wielkopolski

Lubuskie warte zachodu
 
 
 
 
Logowanie
 
 
 

nie jesteś zarejestrowany?
wpisz proponowany login i hasło, a przejdziesz do dalszej części formularza..
Relacje

Rafał Matusz - Niezwyczajny reżyser "Bardzo zwyczajnej historii"

Rafał Matusz to znany gorzowskiej publiczności reżyser, który wraz 
z aktorami Teatru im. J. Osterwy zrealizował dotychczas m.in. "Dziady. Zbliżenia", "Balladynę" oraz "Bardzo zwyczajną historię", której premiera odbyła się 24 października. O spektaklu, teatrze i o tym, w czym "można grzebać całe życie" z Rafałem Matuszem rozmawiała Ewa Pawlak.

Ewa Pawlak: Motto dla początkujących reżyserów?
Rafał Matusz: Robić swoje. Nie być jak ktoś tam. Nie być jak mistrz. "Nie być jak John Malkovitch". Być sobą. To jest strasznie trudne.

Studiował Pan w elitarnej krakowskiej szkole. Czy dobrze wspomina Pan ten czas? Nie chciał Pan zostać w Krakowie?
Kraków jest rodzajem maci, przez którą się przechodzi. Ogląda sie przedstawienia swoich profesorów i chłonie cały ten ferment artystyczny. Kończy się szkołę i rusza w świat. Szuka własnego miejsca, współpracowników i przyjaciół w teatralnej tułaczce. Ja byłem pierwszym rocznikiem przyjętym na reżyserię po maturze i dziś, z perspektywy 13 lat, uważam, że nie jest to szczęśliwy pomysł. Dostałem od teatru dość mocno w kość dlatego też, że byłem za młody na taką podróż. Teatr potrafi być wredny, dlatego trzeba mieć sporo krzepy, żeby w tej dżungli nie zwariować.

Czy jest pedagog, który wywarł na Panu największe wrażenie, tzn. od którego nauczył się Pan najwięcej?
Tak. Większość kolegów najlepiej wypowiada się o Krystianie Lupie. To wielki reżyser 
i wielki pedagog. Wiadomo, Lupa to marka sama w sobie. Ale ja jednak najwięcej zawdzięczam Jerzemu Jarockiemu. Do dziś fascynuje mnie jego precyzja i sposób pracy 
z aktorem. To prawdziwe mistrzostwo. Dla wielu pokoleń aktorów i nie tylko jego studentów to jest wielki pan profesor Jarocki.

W jednej z Pana wypowiedzi można przeczytać, że "z teatru wyżyć się nie da albo ja nie mam szczęścia". Może w większych miastach się to udaje? Próbował Pan?
To jest bardzo złożona i skomplikowana sprawa. Z urodzenia i życia jestem wrocławianinem, ale jak to się mówi "nie zostaje się prorokiem we własnym mieście". Oczywiście istnieje ranking lepszych i gorszych teatrów, prestiżu i całej marketingowej machiny w stylu "pomysł jak się wylansować". Był czas, że teatr mnie wypluł, skazał na nieistnienie przez zaniechanie. I wtedy wszystko trzeba zacząć od początku. Krok po kroku coś budować. To jest bardzo trudne, bo to jest tak jak starym teatralnym porzekadle "trudno się oderwać od teatru, ale jeszcze trudniej do niego powrócić".

Może wybór teatrów w mniejszych miastach wiąże się z Pana rezygnacją 
z wyścigu szczurów? Zetknął się Pan z takim zjawiskiem?
Nie. To kwestia wyboru miejsca, w którym się dobrze pracuje. I to nie ma znaczenia, czy 
w mieście, w którym się robi teatr jeżdżą tramwaje i jest 100 galerii handlowych. Wydaje mi się, że coś takiego jak teatr prowincjonalny jako zjawisko nie ma już racji bytu. Żyjemy w globalnej wiosce, mamy równy dostęp do zjawisk i wydarzeń. Zresztą dowodem na to niech pozostanie fakt, że najciekawsze spektakle teatralne robi się poza tymi największymi ośrodkami. W mniejszych teatrach pojawiają się nowi młodzi i ciekawi reżyserzy, a o ich pracy jest głośno nie dlatego, że robią teatr w mieście, w którym jest międzynarodowe lotnisko.

Co chciał Pan przekazać gorzowianom swoim spektaklem "Bardzo zwyczajna historia"?
A co Pani z tego spektaklu odebrała dla siebie? Reżyser nie zakłada żadnego przekazu, nie ma jakiejś specjalnej chęci przekazywania. Teatr to nie ambona. "Zwyczajna..." to straszno-śmieszna przypowiastka o życiu i śmierci, opowiada, jak blisko życia jest śmierć, jak te dwie funkcje się nieustannie uzupełniają, wykluczają, wznoszą itd. Krótko mówiąc, to spektakl o pewnej dialektyce spraw najprostszych i zarazem najważniejszych, dotykających na pewno jakiejś metafizyki. A że forma jest przy tym dość ciepła, by nie rzec lekka - cóż, chwała autorce, że tak to potrafiła uchwycić.

Czy ukazywanie powszechnych tematów m.in. aborcji czy homoseksualizmu nie jest też walką z tabu, które niestety nadal obecne jest w naszym społeczeństwie?
Tematy tabu właściwie nie są tabu, z takim sprawami trzeba uważać, bo większość tekstów niestety opiera się na konstatacji sytuacji: "och, Boże, jakie to straszne 
i okropne! no tak, wiemy, wiemy, to jest masakra! no tak, tak w życiu bywa!". Oglądamy takie odkrywanie tabu w teatrze, stwierdzamy, że tak niestety w życiu jest i idziemy do domu. Niewiele z tego wynika. Opowieść musi być porażająca, a tego nie da się wyczarować na pstryknięcie palcem.

Interesuje Pana polityka w teatrze w sensie komentarza do spraw bieżących?
Jest taki nurt w teatrze od wieków. Dla mnie teatr oderwany od rzeczywistości to teatr oderwany od ludzi i publiczności, a teatr bez publiczności jest martwy. Robiąc teatr opowiadamy o tym, co tu i teraz, a nie o czymś tam z książki i encyklopedii. Polityka jest jednym z czynników, które wpływają na interpretację, ale nie jest w moim przekonaniu decydująca. Teatr ma twarz błazna, a nie uczestnika.

Wśród sztuk wystawianych na scenie gorzowskiej są także dramaty romantyczne, jak "Dziady. Zbliżenia" czy "Balladyna". Jestem bardzo ciekawa Pana stosunku do romantyzmu, bo wydaje mi się, że młodemu człowiekowi wpaja się, że obecny stan naszej kultury opiera się w wielkim stopniu na romantyzmie, a w rzeczywistości tak mało jesteśmy w stanie zrozumieć z dzieł tej epoki. Nie jest tak?
Z romantyzmem to jest wielki problem interpretacyjny. Ta kopalnia chyba nigdy nie będzie do końca odkryta. I choćby z tego powodu, o którym Pani wspomniała: romantyzm "utępił się" całym tym szkolnym patriotyzmem, walką o wolność i niepodległość. To jest taki dyżurny klucz do romantyzmu, bohater romantyczny walczący o niepodległość. A ja bym chciał zobaczyć bohatera romantycznego, który nie walczy o niepodległość tylko się zastanawia, jak być dobrym Polakiem, jak być dobrym Europejczykiem. Gubi się cała optyka metafizyczna, a ta jest najważniejsza, przecież w tym tzw. romantyzmie jest cały egzystencjalizm, eksploracja siebie samego, próba nazwania siebie w relacji ze światem.
Dla mnie "Dziady. Zbliżenia" to jedno z najważniejszych moich spektakli. Konrad wadzący się z Bogiem, podważający porządek świata, od początku musi wszystko nazwać 
i poukładać, żeby w ogóle dało się żyć. Konrad rozmawia z gniewnym Bogiem Starego Testamentu. Jest w nim figura Hioba, figura Mojżesza, no jest też figura Mesjasza 
- w sensie judajskim, a nie chrześcijańskim. Z jednej strony optyka egzystencjalna - ja sam jestem największym zagrożeniem, z drugiej mistyczna - jestem częścią wielkiej nieogarniętej całości, jestem składową innych, silniejszych niż moje "ja" bytów. Dużo by 
o tym gadać. "Dziady" to dramat, w którym można grzebać całe życie.

Na czym Pan obecnie pracuje?
Jestem po kolejnej premierze. Tym razem były to "Pokojówki" Jeana Geneta w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze. Planów i pomysłów jest mnóstwo, ale czasem trzeba się trochę zawiesić i odpłynąć, pozornie nic nie robiąc. Zawód reżysera należy właśnie do takich, 
w których "nicnierobienie" jest twórcze. Czytanie, oglądanie filmów i przedstawień, słuchanie muzyki i podróżowanie - to wszystko składa sie na warsztat reżysera. Pomysł na kolejny spektakl czy odczytanie tekstu to sprawa kapryśna. A reżyser musi ulegać takim kaprysom. Bardzo chciałbym zrealizować Szekspira. To jest wielkie wyzwanie, bo Szekspir to jest cały świat, kompletny kosmos.


Rozmawiała: Ewa Pawlak, grudzień 2009



7-01-2010
/ sprawozdania z tego miesiąca
 
Komentarze


brak komentarzy

zaloguj się aby móc komentować ten artykuł..

Kalendarz imprez
Sfinansowano w ramach Kontraktu dla województwa lubuskiego na rok 2004

Copyright © 2004-2024. Designed by studioPLANET.pl. Hosting magar.pl